Wspaniale ostre danie, dla fanów papryczki chili ;)
makaron
Prosta i smaczna zupa, szybka w przygotowaniu. Można używać dowolnych warzyw i mięsa, akurat to co mamy pod ręką. Najważniejszy jest sam bulion.
Klasyczne danie kuchni chińskiej.
Mee goreng (mie goreng lub mi goreng) – to jedno z najbardziej popularnych dań w Malezji i Singapurze. Pachnące, ostre noodles z mięsem lub krewetkami. Kuchnia malezyjska łączy w sobie wpływy chińskie, hinduskie i wietnamskie – nie ma lepszego połączenia. Więcej o kuchni malezyjskiej pisałem w artykule Jak spędzić weekend w Kuala Lumpur.
Przepis prosty, można dowolnie modyfikować dodając ulubione warzywa lub ser tofu. Sekretem tego dania jest wyjątkowy sos, który sprawia, że potrawę chce się przygotować jeszcze raz.
Hit ostatnich miesięcy, doskonale sprawdza się szczególnie w cieplejsze dni, gdy połączenie ogórka i kolendry przynosi przyjemne orzeźwienie. Sos do sałatki to majstersztyk – wykorzystuję go często do wielu sałatek.
Miso przyszło dziś na ratunek. Dziś w kuchni miało być intensywnie i po wietnamsku, miało być Bun Bo Xao, czyli coś w rodzaju sałaty z wołowiną i trawą cytrynową. Niestety leń okazał się mocniejszy, więc sięgam po jeden ze sprawdzonych przepisów – zupę miso – tym razem w wersji bardzo dowolnej. Wrzucam co mam pod ręką i gotowe. Przepis potraktujcie proszę jako inspirację, zbrodnią jest aptekarskie odmierzanie składników.
Bún chả – wietnamskie danie na bazie makaronu noodles (bun) i wieprzowiny (cha). Oryginalnie danie pochodzi z Hanoi, i tam jadałem najlepsze bún chả w życiu. Przepisów na przygotowanie bún chả jest mnóstwo, podaję jeden z prostszych, co nie znaczy, że mniej smacznych.
Pad Thai – makaron z krewetkami, pastą z tamaryndowca i sosem rybnym. Jedno z najsłynniejszych dań kuchni tajskiej. Znaleźć je można w każdej, najbardziej podrzędnej tajskiej restauracji w Polsce. Nieszczęśliwie, podczas wizyty w Tajlandii nie miałem okazji skosztować tego dania. Pechowo, dopadłem pad thai dopiero w naszej Ojczyźnie i były to spotkania bolesne. Gdzie nie trafiałem – tragedia, gdzie nie jadałem – było gorzej i gorzej, porażka goniła porażkę. Lokalni mistrzowie woka i patelni skutecznie odstraszyli mnie od tego dania na wiele tygodni. Prawdziwe nieszczęście, problemy 1. Świata.
Japchae – makaron z warzywami (stir fry) i wołowiną/wieprzowiną. Brzmi niewinnie, ale po jego przygotowaniu, nie miałem siły na konsumpcję :) Gościom ponoć smakowało, tak, że zostałem zmuszony do szybkiego powtórzenia tego dania.
Jeśli miałbym wybrać jedno, jedyne danie – najlepsze – z kuchni wietnamskiej, które mógłbym jeść pasjami, które jest synonimem smaków i zapachów znad zatoki Ha Long, byłby to zwykły, pośledni rosół, wietnamski bulion – zupa pho. Pho jest esencją tamtejszej kuchni, jada się je chętnie przy każdej okazji, jest pozycją obowiązkową – niczym nasz najlepszy niedzielny rosół, spożywany u teściowej.
Wciąż mentalnie siedzimy w kuchni azjatyckiej. I nie zmieniła tego zeszłotygodniowa – udana – wizyta w Rzymie. Wieczne miasto zaskakiwało nas pozytywnie na każdym kroku, mimo falstartu w postaci strajku Lufthansy i krakowskich mgieł. Tam objadaliśmy się pyszną pizzą na wynos pijąc tanie wino. W Krakowie gotujemy noodles i azjatyckie rosoły. Dziś przepis na japońską zupę miso (miso-shiru).
Kiedy przychodzą chłodniejsze dni, coraz częściej moje myśli wracają w okolice kuchni Azji Południowo-Wschodniej. I jakiekolwiek umysłowe wygibasy, nie zmienią faktu, że stamtąd pochodzą najlepsze przepisy.
Pierwszy weekend września w Krakowie; błękitne niebo zmieniło kolor na szaro-siny. Właśnie tak będą wyglądać następne miesiące. Czas porzucić chłodniki i letnie sałatki na rzecz ciężkich eintopów i rozgrzewających zup. Na Starym Kleparzu dziś kolejna edycja Art&Food Festiwalu. Piękna inicjatywa, choć ze względu na pogodę zwiedzający zostali w domu. Dziś można było spróbować m.in. zupy pho, pysznych ciast z KARMY, czy owoców morza od Tomka Kałamuckiego, do którego stały najdłuższe kolejki.
Kompletna niedziela w Krakowie, pierwsza taka od dobrych dwóch kwartałów. To idzie wiosna! Słońce momentami grzało dziś nieznośnie, zmuszając spacerujących do szukania zacienionych miejsc. Niedziela kompletna. Przed południem wizyta na Placu Nowym, na cotygodniowym tzw. „Żydzie”, czyli targu z tekstyliami głównie. Po południu kawa, czekolada i inne % w jednym z barów na Kazimierzu (dziś były Kolory, gdzie dekadę temu byłem rezydentem niemalże, dziś nawet foursquare nie był w stanie podpowiedzieć, kiedy ostatni raz odwiedziłem ten przybytek). Niemniej, nieustająco zachęcam – warto tu wpaść.