Przepis jak w tytule – jest prosty jak droga z krakowskiego placu Nowego do jakiejkolwiek knajpy na Kazimierzu – mi jednak udało się wszystko skutecznie skomplikować.
Mój rozbrat z kuchnią trwa już dłużej niż zima na Svalbard, do przepisów zaglądam incydentalnie, w ilościach wręcz homeopatycznych. Dlatego z radością przyjąłem dzisiejsze dyspozycje: „zrób COŚ z białych szparagów”. Wyszło źle, bardzo źle. Zima na Svalbard jest długa, a ja zamiast intuicji zawierzyłem przepisom. Długa zima sprawiła także, że zapomniałem jakie to jest paskudne warzywo.
Gotowanie na parze obranych szparagów miało zająć dziesięć minut, maksymalnie kwadrans. Ledwie tyle co przerwa w piłkarskim meczu. Przerwa powiadacie? Całość przedłużyła się do solidnej jednej połowy (45 minut) i wciąż wynik meczu nie był rozstrzygnięty. W desperackim ruchu warzywo wylądowało we wrzątku, gdzie doszło do stanu prawie-konsumpcyjnego w 180 sekund. Pozostałe składniki obiadu traciły cierpliwość i temperaturę.
Zapewne handlowiec (dziękuję Lidl, to chyba wypadek przy pracy, mam szczerą nadzieję) sprzedał taniej szparagi stare, bo całość była gorzka i jadalna tylko ze sporą ilością dressingu. Miało być fajnie a wyszło byle jak. Zapowiadało się mistrzostwo a pozostała walka w barażach.