Mało czasu na siedzenie w kuchni, dużo nowych obowiązków dookoła. Łapię się na tym, że dysk mam zapchany starymi zdjęciami, ale nie mam zbyt dużo czasu na przygotowanie nowych potraw. Ostatnimi czasy robię tylko zdjęcia, a Ania gotuje, smaży i piecze.
Myśląc „Katalonia”, mimowolnie dopowiadamy „Barcelona”. Oba miejsca związane są ze sobą mocno, jak Sancho Pansa z Don Kichotem, jak korek z butelką wina. Tak mocne skojarzenie jest krzywdzące zarówno dla miasta, jak i regionu. Katalonia ma do zaoferowania znacznie więcej, niż tylko atrakcje Barcelony.
Już za moment będę kosztował argentyńskie asado (grilowane mięso), tymczasem wrzucam na bloga garść jeszcze świeżych kulinarnych wspomnień z Malezji.
Niewiele jest lepszych rzeczy od samodzielnie przygotowanych soków lub smoothie. Zamiast pić nie wiadomo co z kartonu, lepiej samemu zadbać o to, co się pije, Wyjdzie taniej i z pewnością zdrowiej.
Montevideo, stolica Urugwaju, nosi w sobie pokłady melancholii wielkości Pałacu Kultury. Przywołuje to trochę klimat Lizbony z jej cudownym saudade – poczuciem troski i tęsknoty za miłością i lepszymi, dawnymi czasami, które już nigdy nie powrócą. Tam koniec Europy, tu koniec świata. Pobyt tu to skuteczne panaceum na europejskie fobie i lęki – powinno być obowiązkowo przepisywane mieszkańcom kraju nad Wisłą, gdzie zima trwa pięć miesięcy.
Jako człek wybitnie zajęty, zamiast szukać czasu wolnego, dokładam sobie pracy. Nie brzmi to dobrze. Niedziela, popołudnie, cóż można zrobić? Z pewnością nie odpocząć. Odsyłam się do garów, do kuchni. Dziś przepis na tartę z gruszką i serem brie. Wyjątkowość tego przepisu w moim przypadku stanowi fakt, że nie korzystam tym razem z gotowego ciasta (np. francuskiego), tylko samodzielnie zgrabnymi paluchami ugniatamy bazę do obiadu.
Lizbona, niezwykłe miasto leżące na krańcu Europy. Fado i saudade, melancholia i nostalgia – podlana winem i wspomnieniami wielkich odkryć geograficznych oraz tragicznymi wydarzeniami, które w ciągu godzin pochłonęły ponad 30 tysięcy ofiar. Niewiele jest miejsc, które zatopione w przeszłości rozbudzają u gości tak wiele poruszających emocji.
Wczoraj wróciłem z krótkiego i intensywnego wypadu do Dubaju i Kuala Lumpur. Och, jedzenie tamże (KL), mają wyborne. Perfekcyjna mieszanka kuchni malajskiej, chińskiej, wietnamskiej i hinduskiej – noodles, makarony, ryż i chilli. Można cały dzień nie wychodzić w garkuchni.
„Nie mam czasu na seks” śpiewa córka aktora Peszka. Nie mam czasu na stanie przy garach i wrzucanie świeżych, kalorycznych notek na bloga. Dziś więc przepis na przystawkę, która „robi się sama”. Marchewka i pietruszka – występują w przyrodzie częściej niż smog w Krakowie, czy można z tych plebejskich warzyw zrobić coś zaskakującego?
Pora na pora. Por zawsze był dla mnie smutnym jak listopad nad Bałtykiem warzywem. Sięgałem po niego w ostateczności, w akcie desperacji z braku lepszych rozwiązań. Był zawsze ostatnim wyborem. Bo cóż dobrego można zrobić z tego warzywa. Inaczej niż autor legendarnego, pierwszego kulinarnego bloga w Polsce – pesto.art.pl.
Ciasto filo (fillo) – rzecz nie dla filozofów. Jak to zwykle ostatnio bywa pomysł na obiad zrodził się spontanicznie. Ciasto filo od weekendu chłodziło się w lodówce, świeży szpinak czekał na dębnickim straganie. Od pomysłu do przemysłu minął moment na tyle długi, że zdążyłem w międzyczasie upiec jeszcze chlebki pita. Ale do rzeczy, ciasto filo, czyli pochodzące z Grecji, trochę przypominające ciasto francuskie, lecz mniej kruche. Nadaje się doskonale do wszelkich przystawek, np. ze szpinakiem czy wędzonym łososiem. Z pewnością wkrótce wykorzystam je także przy przygotowaniu sajgonek.
„Dwa machnięcia kocim ogonem” jak mawiała Mia Wallace. Tyle zajmie Wam przygotowanie tej pysznej i pięknie wyglądającej przystawki. Czasu wolnego potrzebuje jak zamrażarka lodu, dysk zapełniony zdjęciami bez obróbki, lodówka załadowana przeterminowanymi półproduktami. Jeśli ktoś zna handlarza czasu, proszę o namiar. Tymczasem szkoda czasu na pisanie opasłych akapitów, zobaczmy co dziś w kuchni.
Ciepłe morze od lutego do listopada, plaże, które co roku uznawane są za najpiękniejsze w Europie. Przyjaźni ludzie, dobre lokalne wino i doskonała kuchnia. Czego chcieć więcej? A to wszystko tylko 3 godziny lotu samolotem z zimnej Polski. Witamy na Cyprze, wyspie hedonistów!
Jestem w przeciągu wyjazdów. Zdążyłem już zapomnieć o kulinarnych bachanaliach z ostatniego tygodnia (cztery dni nieustannej jazdy po cypryjskich tawernach – szczegóły wkrótce na Onecie) i jeszcze bez gorączki podróżnej przed powrotem do stolicy klubów fado i nieustającej saudade. Mam chwilę czasu, aby wrócić do rejonów w kuchni mi najbliższych. Z lekka przymuszony do przygotowania „czegokolwiek” na niedzielny obiad, sięgnąłem po tajskie receptury.
Kolorowe, smaczne i rozgrzewające – w sam raz na listopadowe przymrozki – makaron z paprykowym pesto. Dziś mam dla Was prosty przepis na tani obiad. To nieprawda, jak próbują nam wmówić gulaszowi faszyści, że czerwona papryka nada się li tylko do tej smutnej potrawy, w której wszystkie warzywa więdną niczym bukiet tulipanów pozbawiony wody. Czerwona papryka jest wdzięcznym warzywem, potrzebuje tylko trochę cierpliwości. Jeśli się pośpieszycie, znajdziecie jeszcze w dyskontach czy innych marketach tanią paprykę, tanią czyli za 5-7 złotych za kilogram. Ale śpieszcie się, bo wnet cena tego niedocenianego warzywa wejdzie na poziomy nieakceptowane, niczym kurs franka szwajcarskiego.